W poprzedniej części autor przedstawił reakcje środowiska lubańskiego i załogi KSSD na wprowadzenie stanu wojennego, kulisy organizacji jedynego w naszym regionie czynnego protestu i dylematy strajkujących.
Pierwsze dni
I wtorek i środa minęły bez dramatycznych wydarzeń. Nocowałem poza domem. Z umówionego z żoną znaku w oknie wywnioskowałem, że tam też spokój. Wolny czas próbowałem przeznaczyć na rozmowy z osobami, co do których miałem pełne zaufanie. Przy okazji zdarzyły się dwa ciekawe incydenty. Przyjaciela-radcę prawnego chciano wcielić do prokuratury wojskowej. Wymyśliliśmy, że antydatując zaświadczenie (miałem związkowe pieczątki) zapiszę go do Solidarności. Gdy Wiesiek zgłaszając się do prokuratury niby mimochodem wpisał do kwestionariusza przynależność związkową, odesłano go do domu.
Któregoś z tych dwóch dni w zakładzie zgłosił się do mnie przygłuchy staruszek, pan Pokoński. Poprosił o rozmowę na osobności. Ta osobność była mocno wątpliwa, bo on do mnie krzyczał a ja do niego. Przyszedł do mnie aby... zapisać się do Solidarności. Spytałem, czy wie, co się dzieje w Polsce. Ze łzami w oczach odpowiedział, że wie i DLATEGO chce wstąpić do Związku. Gdy podał mi swój dowód osobisty, zamarłem z wrażenia. Za trzy tygodnie ten człowiek miał skończyć... 90 lat. Pierwsza myśl, która często towarzyszyła mi w późniejszych latach: „Jeśli tacy ludzie nas popierają, nie możemy się poddać!” Bez namysłu wypisałem sporządzoną ad hoc legitymację. Wzruszony staruszek ucałował ją i pieczołowicie włożył do kieszeni. „Przy sercu!” – zaznaczył. Oddałem mu swój ostatni znaczek Solidarności i odprowadziłem do bramy. Po chwili od najstarszych pracowników dowiedziałem się, że mało kto go już pamiętał. Przeszedł na emeryturę przed 25 laty. I wtedy wyróżniał się tym, że jako jedyny nie należał do CRZZ, w komunie jedynych i obowiązkowych związków zawodowych. I jak można było komunistom „odpuścić” stan wojenny?
W nocy ze środy na czwartek, 17 grudnia - w rocznicę masakry robotników na Wybrzeżu w 1970 roku - na frontowej ścianie budynku socjalnego w kamieniołomach „pojawił się” napis: krzyż i daty: 1970-1981 (sprawka Andrzeja Muszyńskiego). O 6.00 rano większość robotników, a o 7.00 prawie wszyscy pracownicy administracji spontanicznie spotkali się w tym miejscu aby pomodlić się w intencji ofiar Grudnia ’70 i zapalić „przypadkowo” przyniesione do pracy znicze. Mniej więcej w tym samym czasie padali pierwsi zabici w kopalni Wujek...
No i przelała się czara socjalistycznej cierpliwości! Pojawiła się ekipa śledcza. Zeskrobała z muru próbki farby i porównała je z tymi z warsztatu malarskiego Janka Marcinka. Bez skutku. A Janek po prostu wymieszał kilka kolorów (zwykle wychodzi „wściekły” fiolet, w sam raz na napisy). Przeprowadzono rewizje w szatni. U Andrzeja Muszyńskiego, jednego z najaktywniejszych działaczy Związku, znaleziono zepsutą część do wiatrówki. Triumf! Mieli arsenał Solidarności!
Za kratami
Około południa Andrzeja Muszyńskiego zabrano do komendy. Za „nielegalne posiadanie broni” straszono go tragicznymi konsekwencjami. Ale Andrzej trzymał się twardo. Około 14.00 do suki zabrano Bolka Akiermana, Andrzeja Kozerę, Edka Półtoraka i mnie. Po tym doborze towarzystwa wnioskowałem, że niewiele wiedzą. Bolek – człowiek niezwykle pracowity i małomówny – na poniedziałkowym wiecu powiedział dobitnie tylko jedno słowo: „Ciąć!” I przesiedział prawie miesiąc. Andrzej Kozera na tej masówce był bardziej wymowny. Dał dłuższy, kwiecisty (nie do powtórzenia) wykład, co należy zrobić z komunistami. Edek jest moim przyjacielem i sekretarzem KZ – więc zatrzymano go za to. A ja - „za całokształt”.
Zawieziono nas na komendę w Lubaniu. SB-ek zaprowadził mnie do osobnego pokoju. Po kilkuzdaniowej wymianie opinii o sytuacji, zasłonił formularz lewą ręką i coś napisał. Wyciągnąłem szyję i przeczytałem: „Nie rokuje nadziei na zaprzestanie działalności związkowej.” Podziękowałem mu za komplement. „Musiał pan to przeczytać?” – warknął i sprowadził mnie do celi. Siedziałem sam. Przez judasza widziałem, że na przesłuchania kolejno prowadzono moich współtowarzyszy niedoli. Przywieziono też mojego dyrektora. Maglowali go ze 3 godziny. W końcu przyszła kolej na mnie. Śledczy wkręcił protokół w maszynę. Po podaniu danych personalnych zeznałem, że przyjechałem do pracy i pracowałem. Co do strajku, sprawy napisu i zniczy, to – pomny na rady KOR-u – na trefne pytania odmawiałem odpowiedzi. Facet zbytnio nie naciskał, nie krzyczał i posłusznie wpisywał „odmawia odpowiedzi”.
Wróciłem do celi. W nocy słyszałem, jak w dyżurce przez radiostację odczytywane były nazwiska członków komisji zakładowej i kilku jeszcze osób. Wystraszyłem się, gdy usłyszałem nazwisko Ali z działu zbytu. Z zacięciem zrywała „wronie” plakaty. A była w ósmym miesiącu ciąży...
„Internat”
W nocy z 18. na 19. grudnia 1981 roku przewieziono nas do obozu w Kamiennej Górze, gdzie uwięziono nasz region. W czasie II wojny światowej obiekt ten stanowił... filię obozu Gross Rosen.
Pierwszemu o naszych perypetiach zameldowałem Stachowi Kostce. Wyściskał nas serdecznie i był wyraźnie dumny, że to z „jego” Lubania są „ci, od strajku”. „Cała przyjemność...” – odpowiedziałem.
Dlaczego udało się nam wywinąć spod dekretu o stanie wojennym? Nie znając akt prokuratorskich czy całości materiałów IPN (w mojej teczce zachowały się jedynie dokumenty administracji więziennej) – na podstawie szczątkowych informacji uzyskanych w różny sposób – mogę jedynie spekulować:
Po wypuszczeniu mnie z Kamiennej Góry były emerytowany SB-ek widząc moją wobec niego – delikatnie mówiąc - rezerwę (pracował w zakładowej tzw. „tajnej kancelarii”) zwierzył się, że przed stanem wojennym, podczas badania terenu przez SB, wystawił mi wzorową opinię (że jestem umiarkowany w poglądach i odpowiedzialny). Narzekał, że po wszystkim zmyto mu głowę za brak czujności. To oczywiście należy przyjmować z rezerwą. Ale chyba nie miał powodu mi kłamać.
Władze, zaskoczone naszym strajkiem w pierwszych godzinach, miały się obawiać reakcji lawinowej w okolicznych zakładach. Stąd wezwanie ZOMO po kilku godzinach i późniejszy rozkaz o zawróceniu kolumny po naszej decyzji o przerwaniu strajku.
Z zebranych przez SB zeznań, nawet w tamtym czasie, nie wynikało nic konkretnego. Zeznający kluczyli, twierdzili, że ja bardziej uspokajałem, niż namawiałem do strajku. Co do głosowań, choć były one jawne, okazywało się, że... nikt tego momentu nie widział! Charakterystyczne, że przy kolejnej takiej odpowiedzi SB-kowi wyrwało się: „Cholera, nikt nic widział, wszyscy stali za szafkami!” Oczywiście, na pewno było kilku kapusiów. Ale – sądzę – Solidarności udało się w zakładzie zdobyć taki autorytet, że nawet świniom głupio było donosić. Raczej lawirowali.
Gdy SB i milicja przedstawiła zgromadzony materiał prokuratorowi, ten miał stwierdzić, że nic tam konkretnego nie ma. Przekazano mi jego słowa: „Masło maślane”. A w tym czasie naprawdę niewiele było trzeba. W Bolesławcu za 15 min. strajku w firmie budowlanej tamtejszy przywódca „S”, Janek Filipek, dostał „z urzędu” chyba z trzy lata...
W obozie zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy bezpieczni. Że nad nami „wisi” dekret o stanie wojennym i wyrok więzienia. Pierwszego dnia radziłem się internowanych z nami mecenasów „S”, panów Kuskowskiego i Lachowicza. Mimo szczerej chęci pomocy czuli się trochę bezradni wobec zaistniałej sytuacji i otaczającego bezprawia. Na wszelki wypadek ustaliłem z całą moją czwórką, że na temat naszych „wyczynów” w zakładzie nie puszczamy pary z gęby. Oczywiście, „sława” kamieniołomów na Księginkach rozniosła się po obozie. Potwierdzaliśmy sam fakt strajku. Ale bez szczegółów. Potem reszta internowanych śmiała się z nas trochę: „Gdy rozmowa schodziła na wasz strajk, raptem, jak na komendę, wszyscy nabieraliście wody w usta i odchodziliście na bok”. Nie odczytywali tego jako brak zaufania z naszej strony. Opłaciło się. Skończyło się na internowaniu.
Bolka Akiermana zwolniono z obozu 13 stycznia 1982 roku, Edka Półtoraka następnego dnia, a 15 stycznia - Andrzeja Kozerę. Z powodu ciężkiej choroby Andrzeja Muszyńskiego 13 lutego 1982 roku wymusiliśmy na SB-kach przewiezienie go do szpitala więziennego na Kleczkowskiej we Wrocławiu. Stamtąd wypuszczono go do domu 10 marca. Z mojej firmy zostałem sam. Na pociechę miałem doborowe towarzystwo. Na nudę nie narzekałem: ciekawi ludzie, gorące dyskusje, przepychanki z SB-kami i klawiszami, dłubanie w gumoleum stempli poczty obozowej (tym zająłem się z przypadku, nikt się do tego nie garnął), wszechnica obozowa, wreszcie - dużo znakomitych książek.
6. kwietnia 1982 roku resztki internowanych z naszego regionu przewieziono z Kamiennej Góry do obozu w Głogowie. Tam z Januszem Sanockim z Nysy założyliśmy m.in. zespół wokalno-muzyczny „Los Kabarinos” (kabaryna – więzienna izolatka) w pierwszym składzie: Andrzej Piesiak, Jurek Nalichowski, Rysiek Kulesza i my – jednocześnie domorośli autorzy kilku własnych tekstów. Ale to już inna historia.
Do domu
29 kwietnia 1982 roku, w ramach akcji wypuszczania z obozów tysiąca internowanych, wróciłem do domu. W pierwszych dniach „wolności” spotkałem wspomnianą Alę z Działu Zbytu. Poród przebiegł bez problemów. Przesłuchiwano ją w zakładzie. Wspominała swoje przerażenie. Ale też z rozbawieniem opowiadała, że wypięła do przodu i tak pokaźny brzuch i zaczęła stękać. Że niby zaczyna rodzić. Przerażony SB-ek zgarnął papiery i wybiegł z pokoju.
Ok. 20. maja miałem kolegium za „noszenie w miejscu widocznym” znaczka „Solidarności”, który nosiłem od chwili wyjścia z obozu (grzywna). 30 sierpnia, w przededniu organizowanej w Lubaniu manifestacji, zatrzymano mnie ponownie i następnego dnia trafiłem na 3 tygodnie do obozu w Nysie.
Późniejsze lata to sporo zatrzymań na 48 godzin i bezskutecznych prób „rozmów”. Tajna Miejska Komisja „S”, Tymczasowa Rada „S” Regionu Jelenia Góra, KIK, bibuła itp.
Epilog – pożegnanie z bronią
Mniej więcej trzy lata temu napisałem krótki list do gen. Jaruzelskiego. Przedstawiłem się. Napisałem, że życie wyznaczyło nam przeciwne role. Że jakoś udało mi się z podniesionym czołem przeżyć stan wojenny i lata późniejsze. Ale to już historia. To było. I napisałem: najważniejsze, że obecnie obaj mamy szczęście żyć w wolnej Polsce! I żeby wiedział, że już nie czuję do niego urazy.
Napisałem też, że za trzy rzeczy darzę generała szacunkiem: że zgodził się na Okrągły Stół, że uszanował wynik wyborów 4 czerwca 1989 roku i że w wolnej Polsce był prezydentem lojalnym wobec solidarnościowych rządów.
Po nadaniu listu zrobiło mi się lżej na duszy. Tak zostałem wychowany. Tego nauczyła mnie pierwsza Solidarność. Takich miałem (i mam) mistrzów. Więc i takie dziwne mam zwyczaje.
Post scriptum
Przed miesiącem w Wydawnictwie PWN, w serii „Literatura faktu PWN”, ukazała się książka Katarzyny i Krzysztofa Świdraków „13 wspomnień ze stanu wojennego”. Zawiera trzynaście opowieści o przeżyciach różnych osób, z różnych części Polski w pierwszych dniach i miesiącach stanu wojennego. Autorom chodziło o pokazanie dotychczas nieznanych szerzej postaw działaczy nie z pierwszych stron gazet lecz z polskiej prowincji. Bohaterami jednego z rozdziałów („Więzienne granie czyli Los Kabarinos”) są Andrzej Piesiak (w latach 1980-81 Przewodniczący jeleniogórskiego Zarządu Regionu „S” i członek Komisji Krajowej Związku, w latach 1981-89 przywódca jeleniogórskiego podziemia, w latach 1989-93 senator RP) oraz mieszkaniec Lubania, Zdzisław Bykowski.
Zdzisław Bykowski
Z dnia: 2011-12-21, Przypisany do: Nr 24(431)